Strona:Liote.djvu/149

Ta strona została uwierzytelniona.
— 145 —

Marzył — to o ogromnem klepisku, gdzieby całą tę zarazę ułożyć można, a sprawić młóckę aż do wytrzęsienia z onych duszy, to znów o sicie, rozpostartem nad rzeką, i takiem przesiewaniu ludzi, żeby ostali się tylko ci, co nie nanoszą błota do poczekalni i nie wysiadują w niej bez potrzeby, reszta niechby się potopiła.
Raz jednak zdarzyło się, iż Jan zastał w budce kolegę swego, ongi woźnicę od tramwaju. Biedak chorował długo, postradał miejsce i oto kilka już miesięcy tuła się bez pracy, przymierając głodem. W domu baba skrzeczy, dzieciaki piszczą. Słuchać tego skowytu — to głowa pęka i serce się ściska. Ucieka tedy Franciszek na miasto, łazi, przepytuje się o robotę, a choć nic nie znajdzie, to myśl przynajmniej trochę rozerwie, odwróci, inaczej odrazuby kamień sobie u nogi — i do wody.
— No, no — pomyślał Jan — czyż to samo nie mogłoby mnie spotkać. Musiałbym więc przez to sito moje przelecieć i użyć śmiertelnej kąpieli lub na klepisku się rozciągnąć.
Jakoż czas i doświadczenie złagodziły odrazę jego do ludzi, przesiadujących w budce.