Strona:Liote.djvu/150

Ta strona została uwierzytelniona.
— 146 —

Po kilku latach już mawiał:
— Co prawda, wszystko to biedota sama. A że są źli między nimi — ha, niema chyba jednego człowieka, żeby nie wolał być uczciwym a szanowanym, niż takim, co mu w oczy plują. Ale to tak. Jeść się chce a djabeł zdaleka kęs chleba pokazuje; głodnemu mało ozór do jadła nie wyskoczy, tamten zaś prawi: zrób to, zrób owo. Niechże jeszcze na głodny brzuch wódki owemu przyleje, to już go ma. Idzie jeden na złodziejstwo, inna własne cielsko sprzedaje.
Swoją drogą wspierać swoim dorobkiem złodziei nie miał ochoty, więc kubek i konewkę zabezpieczył łańcuszkami, fajerkę przymocował drutem, kinkiety na dzień chował do skrzyni.
Podmiótłszy budkę, wziął się Jan owego ranka do rozniecenia ognia w piecyku.
Drzwi skrzypnęły. Nie odwrócił głowy: już sam sposób otwierania nieśmiały i stąpanie jakieś skradające się objaśniło go, że to przywlokła się biedota, zwabiona nadzieją ciepła.
Z ukosa jeno spojrzał na Agnieszkę. Nie znał jej, była tu chyba pierwszy raz.
Kobietę ziąb przejąć musiał do szpiku