— Ziąb bo ziąb — rozpoczął znów Jan, sadowiąc się przy niej na ławce. — Ale żeby tak przemarznąć, no — chyba skądciś z za miasta, parę mil szliście?
— Nie — wyksztusiła, usiłując jeszcze szczelniej owinąć się chustką i przyciskając grzbiet ile mocy do ściany, dla powstrzymania drżenia.
Zwolna zaczynała się uspokajać. Wstrząśnienia całego ciała powtarzały się już tylko z przestankami, dając jej chwile odpoczynku. W izdebce było coraz cieplej.
Po niejakim czasie poprawiła się na swem miejscu, odzyskując panowanie nad ciałem. Nie zaciskała już chustki na piersiach, ręką przygładziła włosy roztargane. Jan mógł się jej przypatrzeć.
Była to kobieta trzydziestu paru lat, o twarzy ściągłej, śniadej, poplamionej — od niewywczasowania i chłodu zapewne — sinością pod oczami i wybledzeniem na policzkach i czole. Oczy jej niezwykle wielkie, ciemne, płomiennemi być musiały, bo i teraz