Strona:Liote.djvu/159

Ta strona została uwierzytelniona.
— 155 —

wie i trąciły znienacka myśli zaschłe i prawie umarłe, a te myśli zaszeleściły odrazu, jak liście suche szeleszczą, jesienią odarte, gdy ptak wpadnie w ich kupę — rozgartywać je i rozrzucać pocznie.
Tedy, jakby sobie odpowiadając:
— Oj! długo już, długo — rzekła — dziesięć lat tak żyjemy... Żyliśmy — poprawiła się niepewnym głosem, wspomniawszy, że od wczoraj wszystko się skończyło.
Nie dźwięczał w jej mowie wstyd, raczej splatała słowa obojętność istoty, która ukrywać się nie czuje już potrzeby ni chęci, ani się nie zarumieni, gdy nędzę jej obnażoną przed ludzkie wywleką oczy, a sądów ludzkich sobie nie waży.
Jan markotnie potarł dłonią czoło.
— Dziesięć lat. Prawda, czasu to kawał. Żeby i u ślubnych, to też nie inaczej by się zwało, jak ładnymi latami pożycia. I dzieciaków parę bez czas ten odchować można niezgorzej.
— A u was są-ż dzieci? — pytał, posiedziawszy dobrą chwilę w milczeniu.
O, jak szeleszczą gdzieś liście, jak podrywają się w górę, jak pęd je chwyta wichrowy — a rzuca — a niesie...