dzie myślenia — ze starego matczynego kaftana, jeśli nie z resztek palta ojcowskiego. Spodenki na nich szmatami płóciennemi połatane, obuwie wzute na gołe nogi, a obuwie-ż to było!... Olbrzymie, każdy z innej nogi kamaszyska, co dorosłym z nóg już pozlatały, powykręcane, może ze śmietnika podjęte, może z mułu rzecznego wydobyte.
Ziąb malcom i za kark załaził i piersi oszczypywał — i kolana, z dziur w spodenkach wyglądające, czerwienił — i nóżęta odmuchiwał: oni sobie z tego nic nie czynili. Nie frasunek im z oczu patrzał, tylko zuchwałość. Przytupując, na jednej podskakując nodze, tłocząc się, pchając, szturchańce między siebie rozdzielając, do piecyka się przeciskali, a gdy który, zbyt blizko rękę przytknąwszy, oparzy się — zaraz kolegę w kark trzepnie. I krzyk:
— Czego bijesz, ty chamie!
— Bom łapę sparzył, to ją studzę — tłumaczy ów, w dłoń sobie chuchając.
— Czekaj, niech ja teraz swoją nagrzeję — woła malec skrzywdzony i oddaje przeciwnikowi w dwójnasób, a ten — z kolei — głową w brzuch stojącej za nim kobiety całą
Strona:Liote.djvu/167
Ta strona została uwierzytelniona.
— 163 —