Strona:Liote.djvu/171

Ta strona została uwierzytelniona.
— 167 —

rudy do całej gromady — ten wysmrodek mnie na kawał bierze. Kiedy tak — masz, to dla ciebie, a to dla Hipolitka.
Otrzymawszy dwa szturchańce i miarkując, że na tem się nie skończy, malec począł zmykać, gubiąc najpierw słomiankę, potem kalosz. Prześladowca jego i reszta chłopaków — za nim. Wpadli wszyscy do budki, ale tu powitano ich nieżyczliwie. Wszczął się tumult. Astmatyczny staruszek przez okno począł rozpaczliwe czynić znaki Janowi, oczyszczającemu szyny.
Gdy Jan z trzonkiem gracy, do góry wzniesionym groźnie, stanął na progu, chłopców już — ani poświeć. Pięty im na zakręcie ulicy ino migały. Poturbowany malec unosił w fałdach opończy swój wielki łapeć i biedne resztki kalosza. Tylko rudy nie uciekał, a i pogoni za Hipolitka bratem dał za wygranę; na stopień tramwaju wskoczywszy, przenikliwym głosem wywoływał nazwę dziennika.
Wogóle ukazanie się stróża odniosło ten skutek, że budka wyludniła się. Pozostało parę osób, lepiej odzianych, oczekujących na tramwaj, staruszek kaszlący, Agnieszka, którą znużenie przygwoździło do jej kąta, i nie-