Strona:Liote.djvu/174

Ta strona została uwierzytelniona.
— 170 —

dzieja owego kolega, nasłany bez zemstę. Czapka na oczy, kołnierz marynarki do góry. Że to tam chodnik wązki, ów, babę wymijając, jak nie rozedrze gębę: «Cóżeś to drogę zawaliła, a nie ustąpisz mi zaraz!» I chlast babę w zęby, że ta jak snop rozciągła się w rynsztoku. On zaś ino okręcił się na pięcie — i jak to złodzieje: nigdy prosto nie pobieży — wysunął się w jedną stronę, zawrócił w drugą, oczy nam zmylił i za węgłem się skrył.
A baba w rynsztoku leży i nawet się nie drze, tylko pojękuje: Ratujta me! Byłem i ja tam, podchodzim osób parę — mówim: «Wstańcie, matko, przecież wielkiej krzywdy wam nie uczynił, może ino ząb który się obruszył». A ona charczy, straszne oczy zrobiła, białka całe wywaliła. Patrzyć — a tu bok się u niej czerwieni. Podnosim ją — Jezu ratuj! Baba przebita, za kaftanem krew aż bulkocze i z ust już chlusta!
I kiedy ją przebił — niktby we świecie nie pomiarkował. Toć patrzałem, prawie, jak tu na pana; widziałem, że bokiem się o nią otarł — potem jakoś zawrócił i trzasnął ją w gębę — i tyle. Co gadać, kiedy nawet ta sama pani, kiele niej stojąca, i to powiada: