Strona:Liote.djvu/181

Ta strona została uwierzytelniona.
— 177 —

Nazbierali — on w swój kaśkiet z oddartym daszkiem, ona w kiecuszkę czerwoną.
Odrazu przypomni się jej:
— Zbijom me.
Cały swój zbiór na ziemię wysypuje i co sił do domu pędzi, nie oglądając się na towarzysza. On stoi — patrzy za nią niespokojnie, patrzy na jej mały pleciony warkoczyk z tyłu głowy, w powietrzu się unoszący — i drapie się po głowinie.
A w domu ten sam zgrzyt piłki. Nikt nie wygląda. Trwoga ją odstępuje.
— Moze nawrócić do kzyzia?
E, nie. Głód czuje dokuczliwy, wspina się na przyźbę, główkę w okno wtyka i odrazu hałasem wielkim po całym podwórku i izbie śmiech jej się rozlatuje.
— Ha, ha, ha, matuś! Jeść. Oj, jeść!
— Taki to ślad ubożuchny jedwabnej, złotawej nici w pierwszym zwoju jej życia odnajdziesz.
I nic więcej.
Bieda rodziców jej z miasteczka wygryzła i do miasta wielkiego pognała. A tam — co. Mrokiem swym i wilgocią spleśniałą ogarnęła ich suteryna, co od rzeki niedaleczko. Złotawości i słoneczności wszelakiej