Z pomiędzy mieszkających tu w pojedynkę trafił się wszelakoż jeden, okazujący stateczność w tem, że raz zamieszkawszy, nie myślał o prędkiem wyniesieniu się, choć zabranie pod pachę ruchomości swych wszystkich nie sprawiłoby mu trudności żadnej.
Zwał się Dominik.
Około trzydziestki liczący, szczupły, średniego wzrostu, nic wyróżniającego się w powierzchowności swej nie posiadał. Twarz jego przystojną dość pospolitą, ozdabiał niebrzydki jasny wąs.
— Gładki dość — mawiały o nim mieszkanki poddasza — ale żeby przepadać za nim — to nie. Ot — ujdzie.
Rozmawiając z nim jednak częściej, można było upodobać sobie niektóre brzmienia jego głosu lub śmiechu, łączące serdeczność, chęć ujęcia sobie słuchaczów z pewną nieśmiałością, wywołującą nagłe zamilknięcia, jakby usta krępowała obawa, czem ludzie na życzliwość odpowiedzą. Trafiały się w mowie jego takie odcienia delikatniejsze, miłe dla ucha i do serca wkraść się mogące, tylko że taką mową nie szafował. W obejściu zuchwałości, ani junactwa, usidlającego niewiasty, brak mu było, ale zachowanie spokojne
Strona:Liote.djvu/190
Ta strona została uwierzytelniona.
— 186 —