Strona:Liote.djvu/192

Ta strona została uwierzytelniona.
— 188 —

na ulicy powracające z roboty napotkał je kiedyś i pozdrowił czapki uchyleniem, nie mogła pomiarkować, kto to jest.
— Zna mama?
— Zdaje mi się, że ten, co w pierwszej stancyi u Leonów, ale nie spierałabym się, czy to on.
Nadszedł zaraz za niemi, więc poznały, iż to ten sam. Pierwszy to raz zdarzyło się, że wieczerzając w swoim kątku, posłyszały głos Dominika i przez drzwi, do sąsiedniej izby uchylone, dobrze mu się przyjrzeć mogły.
— Roboty ubyło — opowiadał gospodarzom — trzydziestu naszym zapowiedziano, że za dwa tygodnie będą mieli książki podpisane — i abszyt. Bądź zdrów — trzymaj się ciepło.
— Trzydziestu — olaboga! — żałośnie zawodziła jedna z kobiet. — I co będą te ludzie robić?
— A cóż — świętować, z kąta w kąt łazić, przepychać biedę jak się da. Na pociechę — urżnąć się nie zawadzi, jeśli będzie za co — albo przyjaciel zafunduje. I aby dalej, aby — miesiąc, półtora.
— A potem?