szce zdawać się mogło, że mur ją od ludzi przedziela; nie tylko potrącić, ale otrzeć się o nią nikomu nie dał, odsuwając łokciem tłoczących się przechodniów, żeby najokazalej wyglądających. Dostawały mu się też za to od panów spojrzenia groźne i złością rozognione, które Dominik wytrzymywał z półuśmiechem uprzejmym i już przez to samo na urąganie zakrawającym.
Czasem ktoś sarknięcie miał na ustach, lecz skrzyżowawszy wzrok ze wzrokiem robotnika spokojnym i śmiałym, zmilczał, wargę jeno gniewnie przygryzając.
Raz, gdy następował na Agnieszkę potężnej budowy jegomość, nikogo przed sobą nie zdający się widzieć, Dominik za ramię ją przytrzymał, by na stronę się nie usunęła, łokciem zaś drugiej ręki wykonał ruch, który toczącą się wprost na nich, pełną buty bryłę, zniewolił do zboczania z drogi.
— Oh! canaille! — rozległo się za niemi.
Dominik przystanął, kobiety same puściwszy. Parę sekund mierzyli się oczyma: jeden gniewnie sapiący, z piorunami w źrenicach, drugi z zimną badawczością świdrując wzrokiem w twarzy pańskiej. Krwiste wypieki ukazały się na twarzy jegomościa; wargi
Strona:Liote.djvu/210
Ta strona została uwierzytelniona.
— 206 —