Strona:Liote.djvu/214

Ta strona została uwierzytelniona.
— 210 —

Śmiech, krzyk, gniew udany.
— Ah, ty podły, nauczę ja ciebie...
Podnosi się. Głowa jak strzecha wiatrem potargana. Odzież kupy się nie trzyma, rozpiął się stanik — raczej stanika resztka, nędzna, spłowiała, poprzecierana, dziurami świecąca; koszula brudna wygląda.
— Ej, elegantko — ogarnij się trocha modniej, bo wstyd mamy bez ciebie.
— To se weź ładniejszą, co ogonem ulicę zamiata; ja nie taka zazdrosna — niech i inna popróbuje wielgiego szczęścia przy tobie. Niech se zaśpiewa: Pójdę za mularza — nie będę robiła...
Umordowanie i ociężałość wieczorna górę nad mężczyznami bierze, porozciągali się jak kloce. Kobiety im papierosy zwijają.
W innem znów kółku ludzi widać wcale nie pomęczonych; gromadka to liczna mężczyzn i kobiet młodych; twarze złe, zuchwałe, miny zaczepne. Co jedna tam flasza skończona, to po drugą na róg niedaleki która z niewiast bieży. Głosy swarliwe, zajadłością brzmiące, kłótnia to zrywa się, to przy cicha jak na rozkaz. Siedzą w niejakiem od innych oddaleniu, bo nikt blizko ani przysiąść, ani nawet podejść nie ma chęci.