Strona:Liote.djvu/215

Ta strona została uwierzytelniona.
— 211 —

— Powadzą się ze sobą a będziesz koło nich się plątał, za nic nożem oberwiesz — przestrzegano się wzajemnie w innych gromadkach.
Duże błonie, dużo ludzi. Robotnicy z fabryk powracający, czeladź piekarska, umączeni, we fartuchach i w pantoflach na gołych stopach, zbijają się w kupki, rozsiadają, gwarzą. Malcy ze Starego i Nowego Miasta, puszczając latawce, chmarami, niby ptactwo, z miejsca na miejsce przelatują. Na uboczu, pod parkanem, zgromadzenie liczne wyrostków i młodziaków; poukładali się w szczelnie zwarte koło, że prawie nie dojrzysz kart miotanych na malutkim krążku łąki, wieńcem głów i błyszczących oczu okolonym.
Są i w pojedynkę wylęgający się. Gdzieniegdzie, w kłębek na murawie zwinięty spoczywa ktoś zszarzany, w odzieży barwą ziemię przypominającej, lub w strzępach tylko odzieży ledwie ciało brunatne przykrywających; nie pytaj, gdzie dom jego. Nigdzie. Żebrak, włóczęga, pijak kradnący tyle tylko, iżby na upicie się starczyło i o nic zresztą we świecie nie dbający; kobieta, której nikt już nie chce, skora do ofiarowania siebie je-