Strona:Liote.djvu/219

Ta strona została uwierzytelniona.
— 215 —

co zjima. Mama by chciała powietrzem nas żywić. Dobra mama!
— Strasznie ś hardy, ruszaj sobie — mówi matka, kurteczki jego z rąk jednak nie popuszcza. A chłopak już na szyi jej uwisł.
— Bo to, widzi mama — jak człowiek poleci nad Wisłę i przyleci nazad, a potem na Starówkę i znów nazad, a jeszcze potem na plac — to i wytrzęsie się wszystko. Naprawdę. Chłopaki nie dadzą spokojności, gonią, latawca chcą odebrać — ja nie dam, bronię się — a niech człowiek długo się broni, to jeść mu się zachce — i jak. A jeszcze zrobimy potem parę razy z górki na pazurki — mama wie z której górki? — więc zaraz jeszcze gorszy głód. Już mamie wytłumaczyłem wszystko.
Ogromnie się podchlebia, głaszcze matkę, do ucha jej coś szepcze.
— Nie dam. Oho, co na łakotki, to ani grosza, ani złamanego — broni się matka, ale kurteczki wciąż jeszcze nie popuszcza i malcowi wymknąć się nie daje.
— Nie to nie. Bez łaski. To proszę mnie puścić — dobra taka mama — inne chłopaki nakupią pestek, a ja co?
— Jeszcze czego. Zresztą pójdziemy