Strona:Liote.djvu/220

Ta strona została uwierzytelniona.
— 216 —

wszyscy na plac — sama wam kupię. — Puszcza chłopca, bo teraz dziewuchy do niej się garną, trzeba i je poskubać, czy tłuściejsze. Nic a nic.
Swoją drogą jej dzieci źle nie wyglądają. Suche — ale mają buziaki wesołe, oczy iskrzące, policzki choć pociągłe, ale jędrne, że uszczypnąć trudno, cerę zdrową. Tylko ta upragniona przez matkę tkanka tłuszczowa pod skórą jakoś nie porasta.
— Jakie tam są — zawżdy moje udatniejsze — myśli praczka, spozierając ku pucułowatym dzieciom tragarza, które matka w tej chwili właśnie poszturchiwać musi, żeby krupniku na miseczkach nie ostawiały.
Bo z tamtemi znów inna sprawa. Do talerza je wołaj, przysądź, łyżkę do ręki daj. Przy jadle jakby im się spać zachciewało — szturchnie to łyżką, nabierze niewiele i skubie dopiero — jeśli kasza, po ziarenku — jeśli kartofle, po kruszynie — jeśli zupa, po kropelce sączy do ust. Stój nad niemi i wołaj. A chętnie, bez przymusu, to tylko chleb ćpają i słodkie rzeczy.
Matka im całe torby znosi okruchów, lub ciastka czerstwe, które przekupki staro-