Strona:Liote.djvu/221

Ta strona została uwierzytelniona.
— 217 —

miejskie po cukierniach skupują i rano na targ wynoszą.
Czworo tych dzieci, podobniuteńkich do siebie: twarzyczki jakby nalane, jakby odęte, blade, policzki miękkie, ciałko bez jędrności żadnej; oczy senne, ruchy powolne; nawet mowę mają utrudnioną, bąkającą.
Krupniku nie wyjadły.
— Oj gardę wy, gardę nad miarę — wzdycha ich matka, Wincentego tragarza żona, zlewając z miseczek do garnka resztki niespożytej zupy. Ale gardość dzieci w istocie przykrości jej nie sprawia, widzi w niej rys zbliżający je do dziatwy pańskiej.
— Byle czego nie chcą jeść — tak siebie pociesza — nie takie głodomorki wieczne, jak tamte.
Ze szafeczki torbę, dość jeszcze pękatą, wyciągnęła i dzieciom ją cisnęła. One zebrały się w kupkę; dziewuszka najstarsza młodszym na dłonie nadstawione sypie garsteczki słodkich okruszyn. Buzie już w pogotowiu, rozdziawione, zupełnie jak u rybek, które pyszczki swe szeroko a okrągło ku połknięciu zdobyczy pootwierały.
Przez okna w głębokich, ciasnych niszach umieszczone, rozwarte, wiatr od rzeki lecący