z uzbieraną po małych ogródkach na Rybakach wonią bzów kwitnących, wpycha do izby, jakby przemocą, powietrze świeże, łagodne, miłe, wywołujące na dwór. Poruszają te powiewy listkami fuksyi, gieranii i pelargonii — i wydymają, na podobieństwo żagli, małe u okien, ubożuchne firanki.
— Na plac, na plac — poczynają wołać dziewczęta Leonowej. — Stefka już niema; poleciał przed innemi.
— Mamusiu, niech mama się zwija; my pomożem.
Podają matce naczynia, statki; pomagają zmywać, wycierać i ustawiać w szafce.
Uprzątnięto po obiadowaniu. Ojcowie wdziewają surduty lub marynarki, bo byli po domowemu w kamizelkach. Kobiety uspokajają swe najmłodsze pociechy, z kołysek, z uśpienia poruszone i do płaczu się krzywiące. Pobrały je na ręce, chustkami się okręcają, w czem starsze, za róg chustki trzymając, są im pomocne.
Zagląda, odchodząc, Joanna do drugiej izby.
— Joanna nie idzie?
— A cobym tu robiła? Idę — idę, a jakże, bo to nie rad człek odetchnąć na dworze!
Strona:Liote.djvu/222
Ta strona została uwierzytelniona.
— 218 —