Strona:Liote.djvu/228

Ta strona została uwierzytelniona.
— 224 —

z osobna rzucone, to jedne na drugich w sterty nawalone; pełno sieci, rozpostartych na żerdziach w ziemię wbitych, a dalej, do samego mostu wybrzeże nagie, gliną czerwieniejące, lub miałkim z niej pyłem szarym osypane. Gdzieniegdzie tylko żwiru po Wiśle zwiezionego kupy, lub kamienia brukowca, na szaber roztłukiwanego. Tuż zaś przy wodzie gruz ze śmieciem pomieszany, z miasta nawieziony, czerwonawym zalega paskiem. Tylko głębiej, pod wzgórzem samem, pod zboczem jego, wodą deszczową w brózdy rozpłukanym, trawa ubogo porasta, wyleżenie ludziom dając.
Rzeka i wybrzeże nastręczały zawsze oczom Agnieszki coś, za czem długo śledzić mogła, co ją zajmowało; dostarczały jej wrażeń niezłożonych, najprostszych, powtarzających się, które nigdy nie przestawały sprawiać jej przyjemności, świadczącej, że po te lata niewiele z naiwnej wrażliwości dzieciństwa utraciła. Od niejakiego zaś czasu — odkąd Dominik począł jej towarzyszyć — te rzeczy dobrze znane, tyle razy widziane, rzeka i wszystko, co na niej i na wybrzeżu się działo, oblekło świeżość jeszcze żywszą, stało się nowem, ciekawszem, milszem jeszcze wiele