Strona:Liote.djvu/234

Ta strona została uwierzytelniona.
— 230 —

tylko spuścić z uwięzi — zaraz krzywdzić, szarpać innych, zło czynić by jęło? Nie, to nie może być.
Nie może być. Ona nie czuje w sobie obecności zwierzęcia takiego. Uśmiecha się nawet z powodu tej myśli, kładzie rękę na ramieniu Dominika, nachyla się ku niemu, w oczy mu zagląda.
— Nie może to być! — prawda?
A on czy nie słyszał słów, które wymówiła, same tylko blaski uśmiechnięte z jej oczu pochwytując łakomie, dość, że rękę jej znienacka ujął i w swoich zgniótł prawie. Strumień gorącości trysnął ku niej z połyskujących źrenic jego; wypadły z nich strzały, które twarz jej, oczy, usta przeszyły ukłóciem piekącem.
Ale stało się z tą płomiennością od niego lecącą, iż ledwie dosięgła dziewczyny tej — już lodem była i jako mróz do piersi jej weszła, jako przelęknienie, które twarz zaróżowioną wybieliło nagle.
— Co to jest — boli — puścić... szepnęła, targnąwszy sobą mocno i rękę, zbielałą od uścisku, wyrywając.
Odsunęła się i zamilkła naraz zupełnie. Postać jej zgarbiła się, wzrok do ziemi opadł.