— Otóż ujdę, ujdę — szeptała.
Ale to był szept lękliwy, niby z ust dziecka, które się odgraża na silniejszych od siebie.
Rychlej, niż sobie obiecywał nawet — bo już po miesiącu — Dominik robotę w fabryce odzyskał.
Spotkania wieczorne z Agnieszką i przechadzki w tygodniu ustały: prawie, że i pomówić nie było kiedy; za to niedziela tem była milsza, tem bardziej wyglądana. A gdy nadchodziła w rozpromienieniu pogodnem, z iskrzeniem się blasków letnich, oddychająca upałem, który siedzenie w domu, na poddaszu rozprażonem i dusznem, uprzykrzał, Dominik od rana dziewczynie spokoju nie dając, namawiał, by po chłodzie, nim żar słoneczny przypiecze, za miastem, w stronie Bielan, cieniu poszukać. Iść, jadło ze sobą wziąwszy, pozostać do wieczora, nacieszyć się choć raz latem. Czyż wszystkiego na świecie ułaknąć muszą, niczego i nigdy nie użyć.
Maryannę trudno było namówić. Radaby,