Strona:Liote.djvu/244

Ta strona została uwierzytelniona.
— 240 —

matka niech się wyleży a Agnieszka, jeśli obmówiska się boi, w czem ma się rozumieć słuszność przyznać jej należy — i z mężczyzną sama chodzić nie chce — niech dzieciaków moich zabierze. To będzie najlepiej.
Uśmiechała się, mrugając w stronę Dominika, rada, że mu dopomogła.
Przybrawszy więc do towarzystwa dwoje dziewcząt i Stefka, poszli jednej niedzieli taką gromadką. Dzieciaków obecność, ich rozradowanie ogromne, hałaśliwe, roześmiane, świergot ptasi przypominające, ich żywość — skry ogniste z nich czyniąca, ich gonitwy po brzegu Wisły, zlatywanie z górki na pazurki, przekomarzanie się starszym, wytworzyły wesołość czystą, uspokajającą.
Powtórzyło się to następnego święta i znów następnej niedzieli. Utarło się. Czasem dzieci pobiegły wprzód, a Dominik z Agnieszką za niemi zdążali; czasem oni raniej wyszli, uszli kawał i gdzieś nad drogą lub brzegiem czekali, aż »Leoniątka« ich dogonią.
Dominik pilnował się, by słowa nie złamać; dusił w sobie zrywające się, jakby od dotknięcia płonącej żagwi, podmuchy upragnień, niepokoju.