ryw wiatru, co wzbije kurzawę w słup, zakręci nim i ciśnie o ziemię.
Jeden krótki jęk rozkoszy i bólu... Wicher skwarny, podmuch potężny, roznoszący na kazy życia i wołanie wszechprzyrody, rwący jak pajęczynę, zapory uwarunkowań, więzów i przyzwoleń ludzkich, pomknął dalej, już nie dbając o tych dwoje, rzuciwszy im — jak rzuca on każdej parze żywych istot — na pożegnanie w ostatnim wiewie swoim: — Cieszcie się, radujcie się.
Noc pomroką senną, skwarnym zaduchem przesyconą, znów objęła poddasze. W ostatniej izbie Joanna, umordowana gorzkiemi myślami o Piotrze, coraz nędzniej wyglądającym, obszarpanym, brudnym, wychudłym — nie mogła do późna usnąć.
Do oporu dłuższego nie czuje już sił. Dziś mówił jej, że chyba weźmie kartkę do szpitala, bo bóle rozłamują mu ręce, nogi i krzyż. Popatrzyć na niego — istny Piotrowin z grobu wywleczony. Ha, trudno, nie odmieni się ta dola.