Strona:Liote.djvu/256

Ta strona została uwierzytelniona.
— 252 —

Zwolna stawał się dla Agnieszki, czem Piotr był dla Joanny — istotą wymagającą roztoczenia nad nią opieki — tylko nie tak potulną, jak szewc. Miewał napady złości, miotania się; wódka pchała mu do ust wymysły, grube, ciężko uderzające słowa.
Wśród takiego położenia rzeczy stało się, iż Agnieszka straciła robotę w fabryce. Miesiąc i drugi tylko dorywczo coś nie coś zarobić mogła, nic stałego nie znajdując.
Bieda skradać się poczęła, rozlewać od progu ich izby, jak ta woda niegdyś, co przedostawszy się do suteryny, groziła Agnieszce: «zabiorę cię — poniosę cię nawet nie wiesz dokąd».
Ale ta pogróżka, z powiewem zimnego wiatru krążąca po izbie, napełniła kobietę oburzeniem.
— Nie prawda, nie poniesiesz mnie tam, dokąd nie zechcę. Do śmierci możesz mnie przywieść, do złego — nie.
Serce jednak trochę cierpło.
Raz, ona tylko co powróciła z półdniowej bieganiny, po bezowocnem dowiadywaniu się i wypraszaniu roboty. On już od godzin kilku przetrawiał w sobie złość pijacką, nasuwającą mu dziwaczne pretensye.