Strona:Liote.djvu/260

Ta strona została uwierzytelniona.
— 256 —

płem radości, która wszystkie utracone siły, jej wróciła.
Więc on cierpiał. Więc to tylko gorzkość prześladującej ich doli i trujący opar wódki mówił jego ustami. Więc można żyć, nie wszystko skończone. Przed chwilą jeszcze tylko jedno powtarzało się w jej głowie odrętwiałej: «Umrzeć — do niego nie wrócę — na złe nie pójdę. Cóż zostaje — umrzeć». Lecz oto życie wraca, rozlewa się po żyłach, z których krew zda się już była uszła. Jeszcze się nie dadzą losowi, będą walczyli.
Prędzej, prędzej do domu.
...Przy blasku małej lampki, tak dziwnie tego wieczora przyjaznym, rzekła Agnieszka:
— Wiesz ty, kto był ze mną tam, między pustymi straganami? Taka nieszczęśliwa, uliczna kobieta. Mówiła mi, że obrzydzenie do samej siebie chleba jej przełknąć nie daje, odpycha jej garnek ze strawą od ust. To co robi — robi dla swojej córki sparaliżowanej, od pół roku w szpitalu leżącej. Jej nosi lepsze jadło a sobie na opłacenie kąta żałuje.
Wstrząsnęli się oboje. Spotkały się ich spojrzenia a mieli w nich jedno zaprzysiężenie.

∗                              ∗