Niestety! znów stanąwszy na trawie i na mchu, nie ujrzeli swych słodkich, o włosach snopia lnu. Wszystkie tam w dali szły, szły wszystkie razem drogą, co się odwija w dal, jak wielka biała żmija, aż ją daleko hen zasłania miasteczko gwarne od gruchania.
Oni wołają po imieniu: Yvonne! Marthe! Marion! Naïc! i Madeleine!
Lecz nie zwracają się ich ładne: Yvonne, Marthe, Marion, Naïc i Madeleine, i szkaradne — idą, idą hen...
Daleko tak, że białe czółko ich, z początku skrzydło mewie, staje się skrzydłem motyla, a wreszcie płatkiem śniegu się rozpyla w błękitu zwiewie.
Mdleją chłopcy z majoliki, gdy w oddali bladym wiankiem nikną słodkie narzeczone, woniejące majerankiem.
Snadź nie mając serc, nie kochały już: Yvonne, Marthe, Marion, Naïc i Madeleine.
Strona:Liryka francuska. Seria druga.djvu/032
Ta strona została uwierzytelniona.