wiam w imieniu wszystkich zgoła partyj, tak nieszczęśliwie skłóconych na tej męczeńskiej ziemi, iż przemawiam tak w imieniu najlepszych ludzi z prawicy, jak i najlepszych ludzi z lewicy — iż wołam do Ciebie, Panie, o łaskę imieniem wszystkich życzliwych Polsce narodowości tego kraju, wszystkich wyznań i klas społecznych bez różnicy — że nadto mówię do Ciebie imieniem Europy — imieniem wieków przyszłych.
I to jest dla mnie najsmutniejsze, Panie, że nie mówię tylko jedynem imieniem — Niewiadomskiego, że mimo woli mojej jemu jednemu muszę zaprzeczyć i przynieść krzywdę największą, bo on jeden tylko chce najmocniej, najtwardziej, najbezlitośniej kary śmierci dla zabójcy Narutowicza — bo on chce, musi chcieć zostać męczennikiem!
Nie widziałem go nigdy przedtem, nim ujrzałem w sądzie po raz pierwszy — ale dziś znam go dobrze, przeniknąwszy spojrzeniem nawprost przez fatalnych dwanaście godzin tego niebywałego w dziejach procesu — i wiem, że się nie mylę, twierdząc, iż pożąda on śmierci pragnieniem nieugaszalnem. Widziałem jego postać, spiżem pokrywającą mękę duszy — a bywa, że twarz kryje najlżejszy odruch strachu śmierci i pozuje na bohaterstwo; ale jemu, Panie Prezydencie — przy słuchaniu wyroku śmierci nie tylko nie drgnęła twarz, nie drgnęły ręce. A to znaczy, że on nie kłamał, iż chce śmierci, że szczerze nazwał ją swojem «dobrem moralnem za śmierć Narutowicza».
Więc to wbrew niemu Panie — nie dla niego, ale dla względów wyższych, niż jego samobójcza żądza — proszę Cię o łaskę. Ona nam, nie jemu potrzebna!
I pokazać mógłbym Panie, że jest nieprzebrana ilość argumentów na rzecz ułaskawienia Niewiadomskiego — lecz Twoja przenikliwość odgadnie tysiąc tych, których w skłębieniu trwożnej myśli, przed blizką chwilą niepowrotnego rozstrzygnięcia, w męce szukania słów najwymowniejszych wobec sumienia, nie zdołam tu ujawnić — i że