takich, jak on — wzywa przeciw swojej nieszczęsnej głowie rację państwa...
Niema trafaretów dla wyrazu skruchy.
To jego skrucha — potężniejsza od bełkotu przez łzy i tchórzliwego bicia się w piersi — skrucha nie litery słów, ale męczarni ducha.
Panie Prezydencie! ta skrucha godniejszą jest łaski niż pełzanie po ziemi ludzkiego gada, który nie chce życiem odpowiedzieć za cudze życie i w strachu śmierci przyrzeka poprawę, jakiej przy pierwszej sposobności nie potrafi dotrzymać.
Tego człowieka, który złamał całą swoją wolę czynu w jednym akcie, wbrew czystości swego życia — społeczeństwo może się nie obawiać. To nie jest wilk, ani gad, któgo} się tępi. To człowiek, który po wyroku śmierci jeszcze kończy dzieła sztuki — spuściznę dla rodzimej kultury!
To jest nadto człowiek, panie Prezydencie, który nie zasługuje na śmierć, bo był niepoczytalny w chwili dokonania swego szalonego czynu i w swoich tłomaczeniach na sądzie.
Niepoczytalny! — wbrew temu, co sam o sobie mówi, i wbrew zdawkowym sądom mas, które mówią o nim na mocy złej obserwacji i mylnej informacji, bez zasięgnięcia opinji psychjatrów i psychologów.
Wszakże przewód sądowy odbył się zgoła bez porady u ludzi nauki.
Sąd zajmował się ustaleniem szczegółów faktu zabójstwa, nie sięgał w głąb zazdrośnie strzeżonej przez podsądnego tajni jego duszy, o której on sam nie pozwalał mówić swemu obrońcy, aby nie roztkliwić sądu; i tylko przypadkiem jeden ze świadków — jedyny, który znał zabójcę — objektywnie odmalował nam tę duszę, czułą wnętrznie, a oschłą z pozoru, nieskazitelnie prawą na każdem stanowisku, wybuchającą późno a jaskrawo po podrażnieniu. Wulkan pod korą lodową!