łysanie nie na żarty, bo skacze się po pokładzie, jak pajac. Morską chorobę widziałem na drugich, ale nie miałem jej wcale. W pierwszych dniach podróży, może trzeciego lub czwartego dnia po opuszczeniu portu Marsylji, morze rozhulało się i rzucało okrętem jak dzieciak piłką; wtedy miałem przez kilka godzin lekki zawrót głowy, zwłaszcza kiedy zeszedłem do kajuty, i na tem skończyła się cała choroba, więcej nic a nic nie doznałem. Rozumie się, że chodzić było mi bardzo trudno, bo podłoga z pod nóg uciekała, ale i marynarze wtedy ani kroku nie zrobili bez trzymania się za cokolwiek. Pociesznie było patrzeć z boku na cały pokład, ciągłe zderzania się i przeprosiny. Jakiś pasażer kpił sobie z drugich, że tak słabo stoją na nogach; jeszcze nie skończył swoich dowcipów, kiedy sam uderzył się o pokład tak, że odskoczył, czyli raczej odbił się jak od tramboliny i t. d. bez końca przez cały dzień. Mówią wogóle, że na okręcie trzeba dużo jeść, żeby nie dostać morskiej choroby. Ja bardzo mało jadłem, a kiedy miałem zawrót głowy, nic nie jadłem i dobrze mi z tem było, bo nie chorowałem wcale. Ci zaś co chorowali, mówili, że choćby człowiek chciał, to nie może nic do ust wziąść, taki czuje się wstręt do jedzenia. Pobyt na okręcie wydał mi się bardzo nudny, bo nic nie widać tylko wodę, a mnie zawsze tęskno za zielenią. Oprócz tego bardzo przykre te ciągłe hałasy: huk wody, łoskot maszyny i t. p. Dziwiło mnie, że małe dzieci wcale nie podlegają morskiej chorobie.
Powiedziane było w rozkładzie jazdy, że 2-go a najdalej 6-go grudnia staniemy w Tamatawie (port na Madagaskarze, moja ostatnia stacja). Pły-
Strona:Listy O. Jana Beyzyma T. J. apostoła trędowatych na Madagaskarze.djvu/012
Ta strona została skorygowana.