Strona:Listy O. Jana Beyzyma T. J. apostoła trędowatych na Madagaskarze.djvu/026

Ta strona została przepisana.

pomyśleć o szpitalu. Koniec końcem, rozmowa skończyła się na tem, że X. Superior powiedział: »Jak dostaniesz pieniądze, to dobrze, budujmy«. Całą sprawę oddałem, rozumie się, w ręce Matki Najświętszej; do św. Ojca Ignacego, do św. Teresy i do św. Franciszka Ksawerego, codzień się modlę, żeby się za mną wstawiali do Matki Najśw. i mam nadzieję, że po kilku latach, jak Bóg pozwoli, stanie szpital, w którym moi nieszczęśliwi będą mogli rozłożyć się jak ludzie.
Tutejsi Ojcowie więcej zrobić nie mogą, jak robią, bo ich bardzo mało, nie wystarczają wcale i nie mogą podołać wszystkiemu, coby tu trzeba robić. Madagaskar to coś w rodzaju parafji X. W. Gromadzkiego, są bowiem miejsca (i to dość wiele takich miejsc), gdzie są katolicy, a Mszy św. nie mają częściej jak raz na parę lat, bo niema kto odprawić.
Choć rozmawiam z moimi biedakami przez tłumacza (jeden z nich coś rozumie po francusku), tak tyle, co ja po szwabsku i on jest tłumaczem); bo jeszcze ich języka nie umiem, ale mieszkam między nimi, żeby biedacy mieli Mszę świętą i ratunek w razie konania. I ja przytem korzystam, bo prędzej nauczę się ja po malgaszku, nie słysząc innego języka i przytem roboty nieco prędzej idą, gdyż jak Ojcu wiadomo, »pańskie oko konia tuczy«. Choć mnie nie rozumieją najęci do roboty krajowcy, mimo to oglądają się na mnie, bo na migi coś przecież wyrazić i zrozumieć się potrafimy. A że oni są zupełnie zdrowi, więc niebardzo im folguję, bo chodzi mi o to, żeby moi chorzy byli prędzej zabezpieczeni od niepogody i t. p.