Strona:Listy O. Jana Beyzyma T. J. apostoła trędowatych na Madagaskarze.djvu/047

Ta strona została przepisana.

na casus z teologji moralnej, exhortę i t. p. Szedłem razu pewnego na takie zebranie (mam porządne dwie godziny drogi, naturalnie pieszo, i rzekę trzeba w bród przechodzić, bo mostu niema), uszedłem może jaki kwadrans drogi, kiedy zaczął mroczyć nie deszcz, ale taki kapuśniaczek, co to mniejszy od deszczu, a większy od rosy, ale przemoczy człowieka do kości. Rozwinąłem parasol i idę dalej. Słyszę, że ktoś boso biegnie za mną, jakby mnie chciał dogonić. Naraz wpada mi pod parasol jakiś czarny frant, mogący mieć jakie 12 lub 13 lat, bez krawatki rozumie się (mówiąc wyraźnie, tylko z przepaską na biodrach) i stanowczo oświadcza, że musi iść ze mną pod parasolem, bo mu na deszczu zimno. Trudna rada; bliźniego w biedzie trzeba ratować, chodź przyjacielu — przykryłem jak mogłem parasolem mego czarnego towarzysza podróży i tak szliśmy razem aż do Tananariwy. W mieście pożegnaliśmy się, jakby od wieków znajomi, ale ja, mimo to po dziś dzień nie wiem, jak się ten bąk nazywał, bo mi się nie przedstawił.
Oczekując listu od Ojca — polecam się jego łaskawym modlitwom.
P. S. Słyszałem, że kilku naszych chciałoby się dostać do trędowatych. To bardzo pięknie, ale teraz pytanie, czy to wszystko powołanie prawdziwe, czy tylko chwilowe zachcianki. Oby każdy z tych, co o tem myśli, posłuchał mojej rady i pierwej 10 razy dobrze rozważył wszystkie racje pro i contra, a dopiero potem prosił o misję. Wierzajcie mi (a mówię to z doświadczenia własnego, nie z czyjegokolwiek opowiadania), że nie jest to rzecz tak łatwa, jakby się zdawało. Zachwycać się