Strona:Listy O. Jana Beyzyma T. J. apostoła trędowatych na Madagaskarze.djvu/072

Ta strona została przepisana.

jest żywy, a małe osy, zaraz po wylęgnięniu, żywią się tym pająkiem, póki go całkiem nie zjedzą. Szkoda tylko, że osy tak mało zabijają pająków, bo ich tu tyle jest, że opędzić się trudno; gdzie spojrzeć, wszędzie ich pełno, wszędzie zasnuto, na domach, drzewach, trawie, ziemi, wewnątrz domów, słowem wszędzie. W ziemi też ich jest dość. Zobaczyłem raz okrągłą dziurę w ziemi, a chcąc się dowiedzieć czy głęboka i czy zamieszkana, wlałem tam trochę wody. Ledwo wlałem wodę, wyskoczyła stamtąd spora tarantula. Innym razem chciałem sobie zrobić do kościoła kilka lichtarzy z gliny (parę gałek, jak u nas zwykle robią na iluminację w oknach), grzebnąłem łopatą i ze ziemią wydobyłem znowu tarantulę. Na ołtarzu obmiotłem przede Mszą lichtarze i obraz z pajęczyny i pająków, przychodzę w południe do kościoła, oho, nowi lokatorowie na temże samem miejscu już zasnuli swoje sieci i rozgospodarowali się na dobre.
Nie wiem skąd wziął się u Malgaszów zwyczaj podawania ręki, zdybując się z kim i to znajomy czy nieznajomy, wszystko jedno. Mnie ten zaszczyt już prawie zupełnie nie spotyka, bo zburczałem niejednego za to. Idąc kiedyś do Tananariwy, zdybuje mnie jakiś wysztucerowany facet, zachodzi mi drogę i łapę wyciąga. Czego chcesz? pytam (o jałmużnie mowy być nie mogło, bo widać było po jego ubraniu, że ma się dobrze). On mówi: »dzieńdobry Ojcu!« »Dzieńdobry, to dzieńdobry, ale twojej łapy nie potrzebuję i nie podawaj ją nikomu, z kim nie jesteś dobrze znajomy, bo powiedzą o tobie, żeś jeszcze dziki«. Nauka nie poszła w las, jak to mówią, bo potem zdybaliśmy się znowu kiedyś, ale on