Strona:Listy O. Jana Beyzyma T. J. apostoła trędowatych na Madagaskarze.djvu/073

Ta strona została przepisana.

mi się tylko ukłonił, a łapy już nie było. Zwyczaj powyższy nawet trochę niebezpieczny, bo ręce u Malgaszów wiecznie spocone i lepkie, a tyle między nimi chorób niekoniecznie pożądanych, jak np. parchy. Dziwnie przytem wygląda zdybać się z jakimś smarowozem, którego w życiu się nie widziało i ni stąd, ni zowąd »servus kolego«, jakby się było z nim w zażyłości od dzieciństwa co najmniej.
Na jednej z fotografij, które Ojcu posyłam, jest opatrunek ran. To się dotychczas odbywa pod gołem niebem, bo w izbach za ciemno i za ciasno i tylko wtedy, gdy skąd dostanę kawałek płótna zdarny do owinięcia rany.
Pisząc ten list, musiałem go przerwać, żeby się zrobić na chwilę inżynierem. Było to wieczorem około godziny 9, deszcz lał jak z cebra; póki grzmiało i błyskało tylko, tom sobie z tego nic nie robił, ale naraz trzasnął piorun tuż koło mojej chaty. Oho, pomyślałem, może to kolega tego co niedawno ptaka upolował (pisałem już Ojcu o tem) koło mego mieszkania. Biorę latarkę i idę nadół, żeby zobaczyć, czy się gdzie co nie stało. Na dole komunikacja przecięta, cała sień zalana. Rad nierad musiałem wziąć się do łopaty i zrobiliśmy z moim kuchmistrzem na spółkę rowek w sieniach, tak, że teraz woda spływa popod próg nazewnątrz. Zabrakło nam to wprawdzie jakie pół godziny czasu, ale zato teraz możemy sucho przejść w sieniach. Piorun, dzięki Bogu, nigdzie szkody nie zrobił. O naszem stroju nie wspominam nawet, bo Ojciec łatwo się domyśli, jak malowniczo by-