Strona:Listy O. Jana Beyzyma T. J. apostoła trędowatych na Madagaskarze.djvu/086

Ta strona została przepisana.

dawno odebrałem Ojca korespondentkę i cieszyłem się wiadomością o przybywającej jałmużnie — niedługo trwała ta radość. Poszedłem nazajutrz po nawałnicy do Tananariwy z raportem i prośbą o pomoc. X. Superjor wysłuchał wszystko i powiedział, że muszę się z tem udać do X. Bardon (generalny przełożony naszej misji, zastępujący tu X. Prowincjała), bo bez niego nie można w tej rzeczy poradzić. Idę do X. Bardon, który obecnie zajęty budowaniem konwiktu w innej części miasta. Przedstawiam mu całą rzecz i proszę zarazem, żeby to załatwił, nie biorąc nic z tych pieniędzy co dla mnie Ojciec przysyła, bo jak zaczną mnie potrochu obdzierać z jałmużny, którą z kraju dostaję, to nigdy nie będę mógł wybudować schroniska. X. Bardon powiedział, że narazie jakoś chorych zabezpieczy się od deszczów i zaczął rozpytywać o jałmużnę na schronisko, wysłuchawszy mnie, powiedział: »Źle cię Ojcze poinformowano, za 30.000 franków schroniska nie będzie takiego jak chcesz, to jest coś porządnego, coby mogło potrwać jakiś czas, za te pieniądze można był kiedyś to zrobić, ale nie dziś przy takiej drożyźnie. Wybudować kilka baraków, które po każdym deszczu trzeba będzie naprawiać, jak te, które masz obecnie, to nie warto — jak budować, to już coś trwalszego, a przytem zwróć uwagę na następne rzeczy: w miejscu zaludnionem budować schroniska rząd nie pozwoli, musisz go wystawić na pustynie, dróg nie mamy, każdy kamyk, każdy kawałek drzewa muszą ludzie przynieść. Robotnik drogi, materjał również, zwłaszcza drzewo, utrzymanie dla chorych choćby najlichsze, zapewnić trzeba, bo nie można im dawać z głodu