Strona:Listy O. Jana Beyzyma T. J. apostoła trędowatych na Madagaskarze.djvu/095

Ta strona została przepisana.

nawet taczką nie można; no, ale nazywają to drogami, mniejsza o to, niech i tak będzie), boć przecież żyć trzeba, podwójci chodzą i napędzają ich stamtąd kijami: »Idź gdzie chcesz, ale tu nie siedź, bo żebry zakazane, a jak cię tu znajdę, to kij na tobie połamię«. Niejeden trędowaty był obity przez tych nielitościwych podwójcich. Proszę się teraz postawić w położeniu takiego trędowatego i powiedzieć co on ma ze sobą zrobić? Zewsząd go pędzą, wychodzi zatem na to, iż po ziemi chodzić mu nie wolno, w wodzie przecież siedzieć,ani w powietrzu latać nie może, więc gdzie ma się podziać? Niedawno przyszedł do mnie chłopczyna, mogący mieć najwyżej jakie 10 lub 12 lat, sierota, ani ojca, ani matki nie ma. Dotychczas żył tem, że pasł woły u jakiegoś Malgasza, dostał trądu i przepędził go od siebie ten właściciel wołów, żeby się trądem nie zarazić. Aż mi niewiem co się robiło, gdy tego dzieciaka z kwitkiem odprawiałem, ale cóż mam robić, kiedy inaczej nie można. Takie przytem to biedactwo było wątłe, takie wychudzone, że pojąć doprawdy nie mogę, jak ten okrutnik, u którego dzieciak pasł woły, miał serce i odwagę wyrzucić go z domu. Dotychczas zapomnieć tego dzieciaka nie mogę i gdybym mógł, to zdaje mi się, że z prawdziwą przyjemnością wygarbowałbym skórę na grzbiecie temu właścicielowi wołów za jego nieludzkie obejście się z dzieciakiem. Kiedy rozmyślam nad położeniem tych nieszczęśliwych i nad sposobami, jakby im ulżyć, to zdaje mi się, że dopiero wtedy swobodniej odetchnę, gdy będę miał schronisko z zapewnionym utrzymaniem przynajmniej na 200 chorych. O większej liczbie