Strona:Listy O. Jana Beyzyma T. J. apostoła trędowatych na Madagaskarze.djvu/101

Ta strona została przepisana.

Niewesołe to wprawdzie Alleluja, ale czyż podobna inaczej świętować w takich warunkach, w jakich obecnie jesteśmy? Te warunki, jakby na moje utrapienie, robią się coraz to gorsze prawie z dniem każdym. Proszę nie myśleć, żebym się na to przed Ojcem użalał, bo nie w tej myśli to piszę — co zresztą pomogą te wszystkie żale, chyba tyle, co umarłemu kadzidło. Taka wola Boża i po sprawie. Donoszę to Ojcu tylko dla tego, że jak się człowiek przed drugim wygada, to mu jakoś lżej, choć wie, że to niewiele na co się przyda, jeszcze zaś więcej dlatego, że Ojciec widząc nienajlepsze położenie moich biednych chorych, będzie z większym zapałem w swoich »Misjach« prosił miłosiernych ludzi o jałmużnę.
Niedawno zakazał rząd żebraniny, żeby trędowaci nie roznosili zarazy po kraju. Pędzą ich zewsząd i tylko ukradkiem uda się czasem któremu gdzieś co wyżebrać. Źle to jest i bardzo mi narazie nie na rękę, ale, myślę sobie, niech i tak będzie. Z tych pieniędzy, co Ojciec przysyła, nie mogę szafować wiele, bo nigdybym nie miał schroniska, naprzykrzam się ustawicznie Matce Najśw. i za Jej pomocą wydzieram poprostu kogo i jak mogę, głodowej śmierci. Ale nie na tem koniec. Zdaje mi się, żem już kiedyś pisał Ojcu o tem, że tu drzewa opałowego bardzo mało i bardzo drogo kosztuje, lasów nigdzie niema, gdzieś tam na wybrzeżach wyspy są, jak powiadają, lasy, ale u nas pustynia zupełna bez drzew. Z tego powodu Malgasze wogóle, a w tej liczbie i moi chorzy, gotują sobie strawę, zamiast drzewa paląc trawę, co w pustyni rośnie. Tej trawy trzeba bardzo wiele, bo co