Strona:Listy O. Jana Beyzyma T. J. apostoła trędowatych na Madagaskarze.djvu/115

Ta strona została przepisana.

Na drugi dzień po jego tam przybyciu, mówią mu, że chce z nim mówić jedna z jego parafjanek. Była to bogata bardzo Malgaszka, jakaś ich hrabina czy księżna, przyszła odwiedzić tego Ojca, a z nią przyszło jakich 12 czy 15 niewolników dobrze obładowanych. Kiedy misjonarz wyszedł do niej, ona mówi mu, że przyszła żeby go odwiedzić, a zarazem zaopatrzyć nieco jego spiżarnię, żeby i sam głodu nie cierpiał i parafjan miał czem poczęstować, ponieważ on, będąc ustawicznie w drodze, tych prowizyj z sobą nosić nie może. Niewolnicy rozpakowali to co przynieśli i było tam: klika kur, indyków, ryż, maniok, pataty i t. p. miejscowe specjały. Kto takie prezenta robi i ma tylu niewolników, tego zdaje się za żebraka uważać nie można. Tymczasem po skończonych odwiedzinach, przy pożegnaniu, ta czarna jaśnie wielmożna, czy może i jaśnie oświecona, mówi misjonarzowi: »Proszę trochę pieniędzy«. Misjonarz dał jej 4 su i ukontentowana odeszła. Można stąd wnosić, że u Malgaszów to należy do dobrego wychowania.
Niedarmo to mówią, że »co kraj, to obyczaj«. Jak na całym Bożym świecie, tak i na Madagaskarze nietrudno wcale napotkać takiego ogólnego »rzeczoznawcę«, co to, kto wie, czy na czemkolwiek zna się choć trochę, a o wszystkiem bez wyjątku tak mądrze prawi i tak głośno, bez zająknienia się nawet, jakby z książki czytał. Niedawno zabawił mnie jeden z tych licznych quasi uczonych. Dostała mi się kiedyś paczka herbaty, którą czuć było wcale nie herbatą, tylko jakimś piolunem, miętą czy rumiankiem, czy może i wszystkiem tem razem, ale nie herbatą. Smak