Strona:Listy O. Jana Beyzyma T. J. apostoła trędowatych na Madagaskarze.djvu/121

Ta strona została przepisana.

ile tylko mogą. W połowie czerwca ktoś z przechodniów uwiadomił w naszym zakątku, że szarańcza jest już obecnie oddaloną o kilkanaście kilometrów i posuwa się ku nam. Ze wszystkich stron szli Malgasze z koszami, workami, garnkami i t. d. naprzeciw szarańczy, żeby nazbierać jej jak nożna najwięcej. Moja chata tuż przy samej drodze, co niebardzo było wtedy na rękę, bo w nocy trudno było spać. Partje tych czarnych myśliwych, po kilkunastu albo i kilkudziesięciu w każdej, przechodziły wciąż koło mego mieszkania, śpiewając, krzycząc, skacząc z radości, że się dobrze najedzą.[1] Jeszcze w dodatku, jakby naumyślnie, noce były śliczne, chłodne to prawda, ale jasne, bo to była pełnia księżyca. Przy + 8o albo + 10o C. szarańcza ledwo się rusza, tak bezwładnie, jakby zamarzła, bez trudności zatem zbierano ją do koszów, zgarnywano ją po prostu jak ziarno. To toż się czarni gastronomowie raczyli tam specjałem aż obrzydliwie było patrzeć, nazbierali mnóstwo i każdy jadł ile mógł, a kiedy już w nim miejsca zabrakło, to spoglądał tylko na tę zwierzynę i żałował, że tak niewiele pomieścić w sobie może jego żołądek. Surowej szarańczy Malgasze nie jedzą, ale gotują ją i potem suszą na słońcu, żeby się nie popsuła. Odrzucają tylko skrzydła i łapki, reszta wszystko się spożywa. Na targach mnóstwo suszonej szarańczy sprzedają.

Niech Ojciec sobie tylko nie wyobraża tutejsze-

  1. Spytałem jednego Malgasza, jak można tak się cieszyć z szarańczy, kiedy ona tyle szkody robi? »Che — odpowiedział — szkoda będzie niewielka, bo szarańczy niewiele, a co się najemy, to się najemy«.