Strona:Listy O. Jana Beyzyma T. J. apostoła trędowatych na Madagaskarze.djvu/130

Ta strona została przepisana.

kiego dość, a mimo to, nawet ze zbywających mu pieniędzy albo nic nie da, albo jak da, to tyle, że ubogi każdy dałby daleko więcej. Widzę wciąż, że tak jest na świecie, ale dlaczego tak, to dla mnie zagadka, której odgadnąć nie mogę. Są i bogaci ludzie bardzo miłosierni, to prawda, ale też to bardzo rzadkie wyjątki. Dałby Bóg, żeby oni przestali być wyjątkami, toby nietyle nędzy było na świcie.
Niedawno ciężko zachorował Ojca znajomy, Michał Rabary, ten, co do Ojca list pisał w imieniu chorych. Prawdziwie zbudowałem się bardzo z tego człowieka i bardzobym pragnął sam mieć tyle miłości bliźniego, co on. Jak tylko on się położył, poszedłem zobaczyć co mu jest. Skarżył się na piersi, mówił, że go tam wciąż kłuje. Taki doktor, jakim ja jestem, nie może poradzić choremu, ale w każdym razie ratować jakoś trzeba. Widzę, że gorączka się wzmaga, miałem chininę, więc dałem mu zażyć, zgotowałem lekkiej herbaty i po ordynacji; resztę oddałem w ręce Matki Najśw., bo choćbym i poznał co to za choroba i wiedział, co trzeba dać, to nicbym nie dał, bo nic nie mam. Miałem już odejść, a Michał mówi (było to rano około godz. 10): »przyjdź Ojciec do mnie około 2-giej«. Przychodzę o 2-giej i pytam co chciał, on mówi: »ze mną źle Ojcze, wkrótce umrę, staraj się, żeby zawsze był ryż dla tych dwunastu nieszczęśliwych, co nic nie mają, jak ja umrę, to niech ten ryż Ojciec rozdaje« i powiedział mi nazwisko tego, komu ten ryż miałem powierzyć, to dobry człowiek, on będzie dbał o biednych. Pamiętaj o mojej żonie; staraj się, żeby wszystkim chorym było lepiej« i t. d. i t. d., o niczem innem nie mówił, tylko