Strona:Listy O. Jana Beyzyma T. J. apostoła trędowatych na Madagaskarze.djvu/147

Ta strona została przepisana.

Ktoby przypuścił, że taka odpowiedź mogłaby wyjść z ust Polaka, a zatem prawdopodobnie katolika. Niestety jednak tak było, o ile wiem. Że Indjanin będąc poganinem, coś takiego powie, to jeszcze łatwo da się zrozumieć; trudno bowiem, żeby poganin miał należyte pojęcie o miłosierdziu chrześcijańskiem. Ale żeby Polak tak się zapatrywał po barbarzyńsku na rzeczy, doprawdy, trudno sobie wytłumaczyć. Wie Ojciec, że kiedy słyszę o czemś podobnem, to zawsze przychodzi mi na myśl: czy tak samo zapatrywałby się na rzecz taki, co tak praktycznie radzi, jak ten pan np., gdyby sam był trądem dotknięty? — Że nie prosiłby nikogo żeby mu w łeb wypalił — to rzecz jasna, ale ileby on zaraz znalazł racyj i racyjek na swoją obronę, gdyby przyszło mu opuścić ten świat, żeby innych przypadkiem nie zarazić. Jakby powstawał na nieludzkość rządów, któreby w ten sposób przecinały zarazę. A z jak głupią i wystraszoną miną patrzyłby w lufę karabinu zwróconą do jego łba, aj, aj, aj, aż mnie śmiech zbiera, kiedy sobie to w myśli wystawiam. Pisząc to, mimowolnie roześmiałem się i przypomniałem sobie wiersz, który kiedyś, sam nie wiem już, gdzie, kiedy i od kogo słyszałem, czy czytałem: »żołnierzowi co grał zucha, wszystkich łaje i potrąca, świsnął szablą koło ucha i z żołnierza masz zająca«. Taki praktyczny doradca wszystkim trędowatym pali w łeb i w jednej chwili uwalnia społeczeństwo od tej strasznej plagi; ale gdyby sam dostał trądu (co wcale nietrudno, bo nad Bałtykiem na dobre rozgospodarowuje się ta choroba, a to przecie niedaleko od Polski) i przyszłoby mu zażyć ołowianą pigułkę, to