pustyniach i prześladują nieszczęśliwych trędowatych. Moje szczęście, że nie poszedłem do Tananariwy kurować się, bo może byłaby jaka awantura w samem schronisku. Dowiedziałem się ubocznie, że, kiedy jestem w domu, ci czarni dostojnicy nie śmią się bardzo zbliżać do schroniska; ja też z tego powodu nigdy nigdzie nie odchodzę, a kiedy idę na zebranie do Tananariwy, to jak najprędzej powracam. Kiedy i jak się to wszystko skończy. Pan Bóg raczy wiedzieć, ale narazie moi biedni chorzy są w porządnie przykrem położeniu i trudnem zarazem, bo jeść zgotować przecież trzeba, a niema czem palić. Pocieszam moich biednych chorych jak mogę, miną nadrabiam, żeby moje czarne pisklęta na duchu nie upadły, sam sobie tłómaczę, że przecież, jak nic na świecie, tak też i to nie dzieje się bez woli Bożej, jednak mimo to wszystko jestem w takiem usposobieniu, że miałby czego pożałować ten, ktoby mi teraz w drogę zalazł. Ha, trudno inaczej na tym świecie; niema kącika bez krzyżyka. Zlituje się Matka Najświętsza, to będzie nam lepiej, a tymczasem trzeba w praktyce zastosować nasze wołyńskie przysłowie: terpy kozacze, atamanom budesz — cierp kozaku, będziesz atamanem. Jak już jest, to jest, dziej się najświętsza wola Boża. Staram się kochać bliźnich jak samego siebie, nie sądzić i nie mieć nienawiści do nikogo, ale otwarcie Ojcu się przyznam, że tego praktycznego doradcę, co w łeb wszystkim trędowatym wypaliłby, strawić nie mogę i czuję, że z przyjemnością pogłaskałbym go po grzbiecie moim kawowym pocieszycielem, za to jego arcymądre powiedzenie.
Strona:Listy O. Jana Beyzyma T. J. apostoła trędowatych na Madagaskarze.djvu/150
Ta strona została przepisana.