Teraz tutaj wiosna, polegająca na tem, że będzie jedna lub druga burza i może parę kwart deszczu, ale za to posucha i upały do lata co się zowie. Lato zaczyna się tutaj w grudniu i wtedy deszcze. Niewolno zbierać trawy do palenia w pustynie, ale jeść przecie ugotować trzeba co dnia, więc powiedziałem moim chorym, żeby poobcinali gałęzie z drzew, których mamy kilkanaście koło baraków. Drzew całych wyrąbać niewolno bez pozwolenia rządu na każde drzewo osobno, ale o gałęziach nic nie powiedziano. Moje czarne pisklęta wzięły się zamaszyście do roboty, kto tylko mógł i czem mógł, to ciął. Jest kilka siekier, noże, nożyki, nagadi (łopatka malgaszka, zob. rycinę »trędowata zbiera trawę do palenia«), wszystko było w ruchu; drzewa aż nadto poobcinane. Na parę dni będzie przy czem strawę ugotować, a potem jak będzie, bo to w ręku Matki Najświętszej. Drzewa staranniej okrzesane niż potrzeba, ale za to doświadczamy nieźle, co to znaczy upał. Zdaje się, że słońce jakby ciągle przypominało: »pamiętajcie, że jesteście w Afryce«. Moi biedni chorzy nie zyskują na tem, bo kiedy upał, to cierpią więcej, tak zupełnie jak kiedy zimno. Wtedy im nieco lżej kiedy ani za zimno, ani za gorąco. Kiedy nieco pochmurno, to wiatr porządnie dokucza chorym, zwłaszcza gorzej poranionym, ale kiedy czasem wiatr ustaje a upał niezły przytem, wtedy rany tak czuć, jakby trąd sadził się na to, żeby pokazać co potrafi. Jużem sobie obmyślał wentylację łagodną ale ustawiczną i proszę ciągle Matkę Najświętszą, żeby prędzej pozwoliła do skutku to przyprowadzić. Przedtem
Strona:Listy O. Jana Beyzyma T. J. apostoła trędowatych na Madagaskarze.djvu/151
Ta strona została przepisana.