Strona:Listy O. Jana Beyzyma T. J. apostoła trędowatych na Madagaskarze.djvu/180

Ta strona została przepisana.

Ojciec spyta, jak mogą moi chorzy pojawiać się na targach, kiedy ich zewsząd pędzą, albo chwytają i zamykają w rządowem schronisku. Bardzo poprostu, ryzykują tak, jak wszyscy przemytnicy, uda się, to dobrze, nie uda się, to przepadło. Ci co są w początkach dopiero choroby, idą zwykle rano, kiedy czarni przedstawiciele władzy wykonawczej, t. j. wójtowie, podwójci i t. p. drapichrusty, albo jeszcze na dobre w objęciach Morfeusza, albo dopiero wstają i sztucerują się, żeby olśnić majestatem swojej godnej osoby czarnych współobywateli. Oni tylko przed swoimi rodakami pysznią się i nadymają jak pawie, wobec Europejczyka każdy z tych dygnitarzy uniżony sługa. Kiedy jaki wazaha nieco energiczniej przemówi im do rozumu, serca i woli, to czarni dostojnicy zmiatają, jak zające przed chartami.
Niech Ojciec nie dziwi się, że w tym liście jakoś niekoniecznie jedno drugiego się trzyma, bo, pisząc go, wcale nie najlepiej byłem usposobiony. Musiałem nawet przerywać na parę dni bazgraninę, bo mnie było chwyciło coś w rodzaju czegoś, tylko nie wiem co. Całe ciał, zwłaszcza w stawach, zaczęło boleć na na żart. Póki tylko bolało, to jeszcze jakoś biedę się pchało, ale do tego zupełnie niespodziewanie, jak grzyby po deszczu, dołączyła się gorączka, kaszel i jeszcze jakieś zupełnie nadliczbowe, a wcale nie pomagające do roboty naleciałości, tak, że z tego wyszła niby dość głupia historja. Gdyby to tak w Chyrowie, to kpiłbym z tego wszystkiego, bo Dr. Mężyk zarazby temu koniec położył (Drowi Mężykowi zupełnie ślepo ufam, bo 11 lat byłem prefektem infirmerji, a nie pamiętam, że-