Strona:Listy O. Jana Beyzyma T. J. apostoła trędowatych na Madagaskarze.djvu/224

Ta strona została przepisana.

nie wprawdzie trąd się rozwinął, cierpi mocno, to prawda, ale jeszcze żyje.
W tych ostatnich czasach pochowałem wprawdzie trzech, ale cieszy mnie to, że umarli z trądu, a nie z głodu, za co pokornie dziękuję najpierw Matce Najświętszej, a potem łaskawym dobroczyńcom, którzy mnie jałmużną wspierają.
Przedtem pisałem już Ojcu nieco o afrykańskich pchłach, a teraz znowu o tem samem, coś nieco więcej donoszę. To plugastwo stało się istną plagą; napada coraz bardziej ludzi, zwierzęta i ptaki zarazem. Najwięcej mają ich świnie. Przybrało to szelmostwo takie już rozmiary, że rząd wysłał Malgaszów poduczonych cośkolwiek na quasi infirmarzy (ilu ich rozesłano, nie wiem), którzy muszą chodzić od wsi do wsi i opatrywać tych, co są napadnięci przez afrykańskie pchły. To opatrywanie polega na tem, że rozrania się igłą, albo czem ostrem to miejsce, gdzie się pchły zagnieżdżą, wydobywa się stamtąd jakby woreczek z plewki, w którym znajduje się kilka setek zniesionych jajek, oczyszcza się ranę i zapuszcza jodyną lub czem innem mocnem dla zabicie zarodków, któreby mogły tam jeszcze pozostać. Jeżeli się zawczasu nie wyjmie takiego woreczka, to małe pchlęta, które się wylęgną, toczą ciało i sprawiają wielką ranę. — Wskutek niedostatecznego zapobieżenia temu, już tu było kilka wypadków śmierci; wylęgły się pchlęta, rzuciła się gangrena i spowodowała śmierć. Wiem z własnego doświadczenia, że nie czuć nic z początku, kiedy się taka pchła zagnieżdża, ale potem, t. j. tak mniej więcej na drugi lub trzeci dzień, takie to sprawia świerzbienie i pieczenie,