Strona:Listy O. Jana Beyzyma T. J. apostoła trędowatych na Madagaskarze.djvu/229

Ta strona została przepisana.

Co do siebie osobiście, trudno żebym Ojcu mógł co nowego napisać; zawsze jedno i to samo ciągle mi stoi przed oczyma, to jest nowe tak niezbędne schronisko. Nie mogę Ojcu dokładnie wyrazić, jak ono koniecznie potrzebne, bo to trzeba widzieć na własne oczy; opisać nie da się to tak łatwo, zwłaszcza mnie, który taki zdatny do pisania, jak siekiera do pływania. Ile moi biedacy cierpią fizycznie, to Ojciec wie, choć może niezupełnie dokładnie, z moich listów i fotografij, które posłałem; ale co gorzej, że daleko więcej ponoszą szkody na duszy. Patrzę na to codziennie i inaczej nie mogę Ojcu to opisać, jak tylko, że jak najchętniej chciałbym zaraz dostać nie jeden, ale dziesięć niewiedzieć jak ostrych trądów, żeby tylko przez to łatwiej wyprosić u Matki Najśw. jak najprędzej potrzebne pieniądze na wystawienie nowego schroniska i zabezpieczenie jego utrzymania, a przez to usunąć te wszystkie niebezpieczeństwa dla duszy, na które moi nieszczęśliwi są narażeni obecnie. Dzieci pod tym względem najbardziej mnie na sercu leżą; to maleństwo nietylko że nie zna wcale Pana Boga; ale nawet nie wie jeszcze, czy jest Bóg, a już uczy się Boga obrażać, bo gorszy się i psuje przez ustawiczną styczność ze starymi, którzy potrzebują sami, żeby ich trzymać na wodzy pod bardzo wieloma względami. Widzę to wszystko i porządnie odczuwam, ale zaradzić złemu w obecnym stanie rzeczy, jest prawie niepodobieństwem. Nie, nie »prawie« ale tak »zupełnie« niepodobieństwem.
Przerwę tę jeremiadę, żeby nie zabierać Ojcu czasu i samemu go nie tracić. Lepiej ten czas obrócić na przedstawienie rzeczy całej Najśw. Matce