trochę, co się już uzbierało, myślę kupić grunt i powoli ściągać materiał do budowy. Ufności wcale nie tracę, wiem na pewno, że Matka Najświętsza wystawi i zaopatrzy schronisko, ale otwarcie Ojcu się przyznam, że się mi porządnie markotno zrobiło, kiedy porachowawszy wszystko, co mam, przekonałem się, że jeszcze ani ⅓ części nie mam tego, co potrzeba. Idzie wszystko powoli, na to już nie poradzę, in patientia vestra possidebitis animas vestras musimy sobie powtarzać. Niepokoi mnie tylko reszta budynków, jak to się zacznie rozwalać tak jak kościół, to będzie niemały kłopot, bo doprawdy nie mam pojęcia, jak i gdzie umieścić moich chorych. Chciałbym o tem nie myśleć, ale to się nie udaje, boć ustawicznie mam to przed oczyma. Zaspokaja mnie tylko myśl, że przecie Matka Najśw. widzi wszystko i niedopuści do ostateczności, zresztą dziej się Jej najśw. wola. Niech Mateczka radzi o swojej chorej czeladzi jak się Jej podoba.
Czas ogromnie dziwnie mi się wydaje, tak, że kiedy się nad tem zastanowię, to trudno mi jakby samemu sobie zdać sprawę z tego, czy zorjentować się, czy już nie wiem jakby to wyrazić. Mija bowiem czas, jak zwykle, tak prędko, że trudno się spostrzec, godzin w dniu często mi zabraknie na zrobienie wszystkiego co potrzeba; przytem bardzo mi się dłuży, bo jestem w ciągłym wyczekiwaniu. Zdawałoby się, że takie dwie sprzeczności niemożliwe równocześnie, a jednak tak jest i leci czas nadzwyczaj szybko i zarazem zdaje się mi, że bardzo powoli idzie. Nie mówię na pewno, ale zdaje się mi, że jeżeli niezupełnie, to po części przynajmniej
Strona:Listy O. Jana Beyzyma T. J. apostoła trędowatych na Madagaskarze.djvu/247
Ta strona została przepisana.