Strona:Listy O. Jana Beyzyma T. J. apostoła trędowatych na Madagaskarze.djvu/292

Ta strona została przepisana.

Aniby się Ojciec nigdy nie domyślał, co ja tu niedawno jadłem — galicyjską hreczaną kaszę. Przysłano mi z Galicji rozmaite rzeczy, a między innemi woreczek hreczanych krup i grzyby suszone. Rzecz jasna, że za okno tego nie wyrzuciłem. Kazałem memu kuchmistrzowi zgotować kaszę ku wielkiemu jego zdziwieniu, bo nigdy w życiu hreczki nietylko nie jadł, ale i nie widział nawet; pokazałem te krupy moim chorym, ale też nie znał tego żaden z nich; rozgryzali niektórzy te krupy, smakowali, pytali, czy to się da gotować i jeść i t. d. Nazwy dla hreczki, podobnie jak wogóle dla zboża, Malgasze nie mają, wszystkie zboża bez różnicy nazywają varim–bazaha, czytaj warimbazá, co znaczy róż Europejczyków. Śmiesznie mi się wydało, kiedy spożywałem te dary, bo jak sobie Ojciec chce, to jednak wcale nienajgorzej się złożyło — pod afrykańskiem niebem Tatar nad miską hreczanej galicyjskiej kaszy; no co; prawda, że to dość malowniczo wyglądało? Prawdziwie, jak mówią nasi wołyńscy chłopi: »de Krym, de Rym, a de Dubowi korczmy«.
Jeżeli łaska, niech mnie Ojciec poratuje w małej biedzie, mianowicie: odebrałem 21 maja 1902 r. 30 rs. od jakiegoś łaskawego pana, któremu niech Matka Najświętsza stokrotnie odpłaci; chciałem zaraz odpisać i podziękować mu za jałmużnę, ale w żaden sposób nie mogłem nazwiska tego pana wyczytać, anie w jego liście po polsku, anie na kopercie po rosyjsku; przysłał jałmużnę ten pan ze Zdołbunowa, wołyńskiej gub., ale nazwisko wyczytać ani rusz. Niech Ojciec z łaski swej wydrukuje w »Misjach katolickich«, że ja za przesłane