Strona:Listy O. Jana Beyzyma T. J. apostoła trędowatych na Madagaskarze.djvu/306

Ta strona została przepisana.

rze, skończyło się jednak na tem, że z wielkiej chmury mały deszcz, a raczej wcale go nie było), więc mam się udać do Fianarantsoa i tam na gruncie należącym do misji, na którym już jest niewielkie schronisko (na pięćdziesięciu kilku chorych), budować to, co zamierzam, jeżeli znajdę tam wszystko, co mi potrzeba, t. j. wodę, drzewo, etc., ale nic mi jeszcze nie powiedział X. Biskup, co i jak będzie z chorymi w Ambachiwuraku. Zaraz wróciłem do siebie, żeby wszystko przygotować do drogi i móc jak najprędzej wyruszyć. Przez te korowody ze rządem, straciłem rok czasu, bo jak Ojciec wie, przed rokiem miałem już być we Fianarantsoa i zaczynać budować, więc łatwo Ojciec się domyśli, że nie w najlepszym byłem humorze i gdybym się nie bał obrażać Pana Boga, tobym był i naklął.
Zaledwie wróciłem do siebie, zbiegli się chorzy i pytają: »Po co ciebie, Ojcze, zawezwał tak nagle X. Biskup i tak prędko wróciłeś, pewno już można zaczynać robotę?« Nie było po co ukrywać przed nimi, więc powiedziałem wszystko, oraz dodałem, że musimy się modlić, bo nic zgoła nie wiem, co i jak z nimi będzie. Pospuszczali biedacy nosy na kwintę i naturalnie zaczęły się zaraz najrozmaitsze przypuszczenia i domyśliwania. Tak w niepewności przeszło całe dwa dni. Na trzeci dzień rano, przysłał X. Superjor z Tananariwy jednego z Ojców z rozkazem dla mnie, udania się niezwłocznie do Fianarantsoa, a moim chorym powiedział ten Ojciec w imieniu X. Superjora, że misja utrzymywać ich nadal nie może, więc mają iść do rządowego schroniska o 6 godzin drogi od Ambahiworaka,