Dnia 3 października 1902 r. wyruszyłem z Tananariwy do Fianarantsoa. Podróż miałem nieźle urozmaiconą; pierwszy dzień zeszedł jakoś niby ot sobie nieźle, potem codzień mokłem na deszczu, a trzy czy cztery noce nie mogłem się wcale rozbierać na etapach, tak było ciasno i brudno, musiałem przedrzemać się do rana siedząc, a odzienie musiało schnąć na mnie, bo ognia nie było czem rozpalić; ledwie tyle suchej trawy dostać było można, ile wystarczyło do ugotowania ryżu i zagrzania wody do herbaty. Myślałem, że mi to na sucho ujdzie, ale nic z tego; w piątym dniu podróży zatrzymałem się u jednego z naszych Ojców (zwykle na tej stacji zatrzymują się pół dnia nasi misjonarze w drodze z Tananariwy do Fianarantsoa) i na pół dnia położyłem się do łóżka, zażywszy sporą dozę chininy, żeby przeciąć febrę, która mnie była chwyciła. Dzięki Bogu, opadła nieco gorączka w nocy, a że czasu nie miałem do stracenia, bo i tak wszystko okropnie opóźnione przez te nieznośne korowody rządowe, więc na drugi dzień raniutko odprawiłem Mszę św., przetrąciłem znowu niezłą porcyjkę chininy i z resztą gorączki dalej w drogę. Choć przez pozostające 3 dni podróży od rana do wieczora mokłem na deszczu, jednak za łaską Matki Najświętszej, do której bezustanku modliłem się, febra ustała prawie zupełnie. Po drodze trzeba było przebywać kilka quasi mostów, bo rzeczywistemi mostami tego nazwać nie można pod żadnym warunkiem; jeden szczególnie z tych quasi mostów utkwił mi w pamięci, bom się tam trochę strachu nabawił. Ten most łączył dwie skały, między któ-
Strona:Listy O. Jana Beyzyma T. J. apostoła trędowatych na Madagaskarze.djvu/309
Ta strona została przepisana.