Strona:Listy O. Jana Beyzyma T. J. apostoła trędowatych na Madagaskarze.djvu/374

Ta strona została przepisana.

łem tylko, że może będziemy znowu mieli grad, bo niebo zaciemniało się coraz bardziej gęstemi, mocno ołowianego koloru, tak, że można powiedzieć, prawie czarnemi chmurami. Pioruny zaczęły się sypać coraz bliżej i bliżej, waliły jeden po drugim co się zowie, jakby chciały się popisać, kto lepiej palnie. Stałem niedaleko okna i przypatrywałem się i przysłuchiwałem temu wszystkiemu z wielką przyjemnością, bo bardzo lubię patrzeć na burzę. Naraz taki rozległ się trzask, jakby się niebo rozdarło i przeleciał nad moją chatą piorun po niebie, jakby ognista wstęga i palnął gdzieś w góry. Zaraz po nim chlasnął drugi pionowo w ziemię tuż obok mnie, tak może co najwięcej to o jakie 3 metry ode mnie, albo i nietyle nawet. Drgnąłem, nie ze strachu, ale z konieczności, bo cała chata drgnęła, tak zupełnie, jak podczas trzęsienia ziemi, zatem i ja drgnąć musiałem razem z podłogą, na której stałem. Wspaniale strzelił ten piorun, to ani słowa, ale żeby był tak nieco bliżej mnie spadł, tobym już tego listu prawdopodobnie nie był pisał, kto inny dałby znać W. O. Prowincjałowi, że trzeba następcę na moje miejsce przysłać. Nie nastraszyłem się, to prawda, ale dokładnie i jasno wytłumaczył mi ten piorun słabość i nicość człowieka, że już lepiej chyba trudno to zrobić. Otwarcie Ojcu powiem, że nie mogę pojąć jak moją własną, tak wogóle ludzką głupotę. Tyle razy w życiu w najrozmaitszy sposób poznaje człowiek dokładnie, namacalnie, że jest najzupełniejszem zerem, garścią prochu i nic więcej, że choćby posiadał niewiedzieć jakie przymioty, zajmował nie wiem jak wysokie stanowisko i t. d. i t. d., mimo to wszystko w porównaniu do