Strona:Listy O. Jana Beyzyma T. J. apostoła trędowatych na Madagaskarze.djvu/516

Ta strona została przepisana.

nie uda się; ten mu odpowiedział, że przeciwnie, im gęściej, tem lepszy będzie zbiór; pierwszy znowu zaprzeczył temu, zaczęli sobie wzajemnie wykładać teorje ogrodnictwa i słowo po słowie dowodzenia stały się coraz to żywsze, aż wreszcie pierwszy pchnął kolegę tak, że się ten przewrócił. Podniósłszy się, przyszedł do mnie na skargę, powiedziałem mu, że tę sprawę załatwię. Wtem nadchodzi Paweł, poleciłem mu, żeby poszedł przekonać się, kto winien, a jeżeli zobaczy, ze obaj (nie byli to dzieci, ale już dorośli, mający po lat dwadzieścia kilka) zawinili, żeby im kazał w mojem imieniu natychmiast się pogodzić. Po chwili dowiedziałem się, że już są w zgodzie zupełnie. Zwykle po obiedzie idą wszyscy chorzy do kaplicy (nakazanem im to nie jest, robią to sami z własnej woli), gdzie modlą się i śpiewają jakie pół godziny. Gdy wyszli z kaplicy, chcąc wzmocnić tę zgodę ogrodników, powiedziałem przechodzącemu Pawłowi zupełnie serjo, jakbym był zagniewany: »Przyślij mi tu zaraz tych dwóch, co się pokłócili.« — Po chwili zjawiają się winowajcy skonfudowani, nieśmiało, nie wiedząc, co ich miało spotkać. Zapytałem ich zupełnie surowo:
— No cóż, pogodziliście się, czy nie?
— Tak — odpowiadają nieśmiało.
— Na dobre pogodziliście się, czy tylko tak dla oka, dlatego tylko, że kazałem? — zapytałem znowu.
— Pogodziliśmy się zupełnie dobrze — odrzekli.
— Kiedy tak — powiedziałem — to na lepsze ustalenie tej zgody, wypalcie razem po papierosie